Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Janine

JANINE



     Różnica między dziesięciolatkiem i czternastolatkiem jest ogromna. Po trzech latach w statku o napędzie fotonowym, zmierzającym w kierunku obłoku Oorta, Janine nie była już tym samym dzieckiem, które wyruszyło w podróż. Nie przestała być dzieckiem. Ale miała za sobą ten wczesny etap dojrzałości, po którym człowiek zdaje sobie sprawę, że do osiągnięcia prawdziwej dojrzałości zostało mu jeszcze bardzo wiele. Janine nie śpieszyło się do dorosłości. Po prostu pracowała nad rym, żeby doprowadzić ten proces do końca. Każdego dnia. Bez przerwy. Z pomocą każdego dostępnego środka.
    Tego dnia, gdy spotkała Wana, nie szukała niczego szczególnego. Po prostu chciała być sama. Ale nie w jakimś konkretnym celu. Nawet nie dlatego, czy też nie tylko dlatego, że miała dosyć swojej rodziny. Chciała mieć coś własnego, przeżycia, których by z nikim nie dzieliła, ocenę, w której nie pomagaliby jej wszechobecni dorośli. Pragnęła popatrzeć, dotknąć i powąchać odmienności Fabryki, i chciała to zrobić sama.
     Więc posuwała się wzdłuż korytarzy, na chybił trafił, od czasu do czasu wyciskając z butelki łyk kawy lub czegoś, co według niej było „kawą". Przejęła to przyzwyczajenie od ojca, chociaż, gdyby ją spytać, zaprzeczyłaby, że w czymkolwiek go naśladuje.
    Wszystkimi zmysłami pragnęła chłonąć wrażenia. W całym jej dotychczasowym życiu Fabryka Pożywienia była czymś najbardziej ekscytującym i czarująco przeraźliwym. Bardziej niż start z Ziemi, kiedy była tylko dzieckiem. Bardziej niż splamione szorty, które znaczyły, że stała się kobietą. Bardziej niż cokolwiek innego. Ekscytowała się nawet nagimi ścianami korytarzy, ponieważ były z metalu Heechów, liczącego sobie miliony lat, lecz nadal wydzielającym niebieskie światło. (Komu to światło służyło na początku?) Łagodnie przesuwała się z pomieszczenia do pomieszczenia, ledwie muskając podłogę poduszeczkami stóp. W jednym pokoju natrafiła na rzędy gumowych półek (co na nich kiedyś stało?), w innym przycupnęła ogromna kula ze ściętym czubkiem i wierzchołkiem, wyglądająca jak chromowe lustro, lecz dziwnie sypka w dotyku (do czego służyła?). Przeznaczenia niektórych sprzętów mogła się tylko domyślać. To coś, co wyglądało jak stół, z pewnością było stołem (wystająca krawędź miała na pewno chronić rzeczy na stole przed zsunięciem się w słabym przyciąganiu). Niektóre przedmioty zidentyfikowała dla nich Vera korzystając z zasobów informacji o artefaktach Heechów skatalogowanych przez wielkie banki danych na Ziemi. Uważano, że nisze z siatkowatymi śladami na ścianie służą do spania. Ale czy rzeczywiście poczciwa Vera ma rację? Nie to było jednak ważne. Przedmioty same w sobie były zachwycające. Tak samo jak przestrzeń, po której można się było poruszać. A nawet się w niej zagubić. Bo zanim dotarli do Fabryki Pożywienia Janine nigdy, przenigdy, nawet jeden jedyny raz w życiu nie miała okazji się zgubić. Na samą myśl z radości dostawała gęsiej skórki. Zwłaszcza, że ta całkiem dorosła część jej czternastoletniego umysłu zawsze miała świadomość, że bez względu na to, jak bardzo zabłądzi, Fabryka Pożywienia nie jest po prostu dostatecznie duża, żeby móc się w niej zgubić na dobre.
     Więc był to dreszcz bezpieczny. Tak przynajmniej się wydawało.
    Aż do chwili, kiedy znalazła się w labiryncie odległych doków, a ktoś - Heech? kosmiczny potwór? wariat z nożem? - zaczął się ku niej zbliżać jednym z korytarzy.
    Ale to nie było nic takiego. To był Wan.
    Nie znała oczywiście jego imienia.
    - Nie podchodź bliżej! - zaskamlała ze ściśniętym gardłem, z radiem w dłoni, skrzyżowawszy ramiona na swych młodych piersiach. Nie podszedł bliżej. Zatrzymał się. Gapił się na nią, oczy mu prawie wyszły z orbit, otworzył usta i wysunął język. Był wysoki, chudy, miał trójkątną twarz i długi, zakrzywiony nos. Ubrany był w coś, co wyglądało jak spódnica i góra tuniki. Obie części odzienia były strasznie brudne. Pachniał samcem. Drżał węsząc w powietrzu. Ale przede wszystkim był młody. Nie mógł mieć dużo więcej lat niż Janine. Był pierwszą od paru lat osobą, która nie byłaby trzy razy od niej starsza. I kiedy łagodnie opadł na kolana i zaczął robić coś, czego Janine nigdy w życiu nie widziała, jęknęła chichocząc - przeżyła moment rozbawienia, ulgi, szoku, histerii. Nie szokowało jej to, co robi. Szokiem było spotkanie chłopca. Janine miewała różne szaleńcze marzenia, ale nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego.
     Przez kilka następnych dni nie była w stanie spuścić Wana z oczu. Wczuwała się w rolę jego matki, kumpla, nauczyciela, żony. „Nie, Wan! Pij powoli, to gorące!", „Wan, czy ty chcesz przez to powiedzieć, że byłeś zupełnie sam od momentu, kiedy skończyłeś trzy lata?", „Masz naprawdę piękne oczy, Wan". Nie przeszkadzało jej, że zabrakło mu manier, by powiedzieć jej to samo. Sama mogła jednoznacznie stwierdzić, że fascynuje go każdą swoją cząstką.
     Inni też to zauważyli. Janine to nie przeszkadzało. Wan był niezwykle zmysłowy. Miał błyszczące oczy i obdarzał otoczenie swym obsesyjnym uwielbieniem. Spał nawet mniej niż ona. Z początku to sobie ceniła, ponieważ znaczyło to, że ma Wana więcej dla siebie. Ale potem zobaczyła, że jest wyczerpany. A nawet chory. Kiedy zaczął się pocić i drżeć w pokoju z błyszczącym srebrno-niebieskim kokonem, to ona krzyknęła:
    - Lurvy! On chyba za chwilę zwymiotuje!
    Gdy rzucił się na leżankę, skoczyła ku niemu z wyciągniętą dłonią, żeby sprawdzić jego suche rozpalone czoło. Zamykająca się nad kokonem osłona prawie przytrzasnęła jej dłoń, żłobiąc długą, głęboką szramę od nadgarstka do knykci.
    - Paul! - wrzasnęła cofając rękę. - Musimy...
    I wtedy na wszystkich spadła Gorączka. Najgorsza z dotychczasowych. I inna niż dotychczasowe. Między jednym a drugim uderzeniem serca Janine zwymiotowała.
    Nigdy przedtem jej się to nie zdarzyło - od czasu do czasu, owszem, przytrafiały się jej jakieś siniaki, skurcz, czy katar. Nic ponadto. Przez większość swego życia miała Pełny Serwis Medyczny i po prostu nie chorowała. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jej ciało trawiła gorączka i ból. Miała wizje monstrualnych, dziwacznych postaci. W niektórych rozpoznała karykatury członków rodziny. Inne były po prostu przerażające i dziwne. Widziała nawet siebie - z ogromnymi piersiami i obfitymi biodrami, ale to była ona - i aż w brzuchu odczuwała szalone pragnienie, by rzucić się, rzucić się w wir koszmarów, jakich nigdy dotychczas nie miała. Nie było to takie oczywiste. Nic nie było oczywiste. Ból i szaleństwo napływały falami. Między nimi, przez jakąś sekundę czy dwie, udawało jej się uchwycić fragment rzeczywistości. Stalowy niebieski blask ze ścian. Klęczącą obok niej, skamlącą Lurvy. Ojca wymiotującego w korytarzu. Chromowy, niebieski kokon z wijącym się i bełkoczącym pod siatką Wanem. To nie rozum czy wola powodowały nią, kiedy wbijała palce w pokrywę i za setnym, czy może tysięcznym razem udało jej sieją otworzyć - ale w końcu udało i wyciągnęła go kwilącego i rozdygotanego.
    Halucynacje ustały natychmiast.
    Ustąpiły, choć nie tak szybko, ból, mdłości i przerażenie. Ale ustąpiły. Wszyscy jeszcze drżeli i chwiali się na nogach, wszyscy, prócz chłopca, który był nieprzytomny i oddychał szybko, chrapliwie, co przeraziło Janine.
    - Lurvy, na pomoc! - wrzasnęła. - On umiera!
    Siostra natychmiast znalazła się przy niej. Zacisnęła kciuk na pulsie chłopca, potrząsnęła głową, żeby dojść nieco do siebie i zajrzała mu, jeszcze trochę nieprzytomnie, w oczy.
     - Odwodniony! Ma wysoką temperaturę. Chodź! - zawołała szamocząc się ręką Wana. - Pomóż mi dotransportować go z powrotem do statku. Potrzebuje roztworu soli, antybiotyków, środków na obniżenie gorączki i może trochę gammaglobuliny.
    Dociągnięcie Wana do statku zajęło im prawie dwadzieścia minut i Janine była przerażona, że umrze przy kolejnym wstrząsie albo jeśli trochę zwolnią. Lurvy przebiegła ostatnie sto metrów i kiedy Paul oraz Janine z trudem przecisnęli go przez otwór, zdążyła już odpiąć zestaw medyczny i wykrzykiwała rozkazy.
     - Połóżcie go. Niech to połknie. Weźcie próbkę krwi i sprawdźcie wirusy, a także przeciwciała. Prześlijcie pilną wiadomość do bazy, powiedzcie im, że potrzebujemy instrukcji medycznych - jeśli dożyje odpowiedzi!
     Paul pomógł im rozebrać chłopca, którego następnie zawinęli w jeden z koców Paytera. Potem przesłał wiadomość. Ale wiedział, tak jak wszyscy, że problem, czy Wan przeżyje, czy umrze, nie zostanie rozwiązany na Ziemi. Na pewno nie w sytuacji, gdy na odpowiedź trzeba czekać siedem tygodni. Payter klął nad zestawem bioanalizatora. Lurvy i Janine zajęte były chłopcem. Paul, nie mówiąc nikomu ani słowa, wcisnął się w skafander EVA i wyszedł w przestrzeń, gdzie spędził męczące półtorej godziny na przestawianiu przekaźników - główny na jasną podwójną gwiazdę - planetę Neptun i jej księżyc, a drugi w kierunku misji Garfelda. Potem, przytrzymując się kadłubu statku, polecił Verze przez radio, by powtórzyła sygnał SOS przy maksymalnej mocy. Może odbierają. A może nie. Kiedy Vera zasygnalizowała, że wiadomości zostały przesłane, przesunął duży dysk w kierunku Ziemi. Zabrało mu to trzy godziny, a i tak prawdopodobnie nikt ich nie usłyszał. A jeszcze bardziej wątpliwe, że ktoś mógłby im zaproponować rozsądną pomoc. Statek Garfelda był mniejszy i gorzej wyposażony, zaś ludzie na Trytonie byli tam tylko na krótko. Ale jeśli ktoś odebrał ich wiadomość, mogli liczyć na jakąś radę, czy przynajmniej współczucie, które dotrze do nich znacznie szybciej niż z Ziemi.
     Po godzinie gorączka Wana zaczęła opadać. Po dwunastu ustąpiły drgawki i majaczenia, i spał już normalnie. Ale wciąż był bardzo chory.
    Janine - matka, koleżanka, nauczycielka i żona (przynajmniej w marzeniach), stała się teraz dla Wana również pielęgniarką. Po pierwszej porcji lekarstw nie pozwoliła Lurvy nawet robić mu zastrzyków. Czuwała, żeby zwilżać mu czoło. Kiedy nieprzytomny załatwił się pod siebie, pieczołowicie go obmyła. Na nic innego nie zwracała uwagi. Rozbawione i zatroskane spojrzenia oraz słowa rodziny nie robiły na niej żadnego wrażenia, aż któregoś dnia, odgarniając rozczochrane włosy z twarzy Wana usłyszała protekcjonalny komentarz Paula, w którego głosie wychwyciła nutkę zazdrości.
    - Niedobrze mi się robi, gdy cię słyszę - wybuchła. - Wan potrzebuje mnie, muszę się nim opiekować!
    - A tobie to sprawia przyjemność - odparował. Był naprawdę zły. Oczywiście, to jeszcze bardziej rozwścieczyło Janine. Ale w tym momencie wtrącił się dość delikatnie ojciec.
    - Pozwól, żeby dziewczyna robiła to, co chce, Paul. Czy ty w jej wieku nie byłeś sobą? Chodź, sprawdzimy jeszcze raz Traumeplatz.
    Janine sama była zdziwiona, że dała zatriumfować rozjemcy. Miała doskonałą okazję do wściekłej sprzeczki, ale nie leżało to w jej interesie. Pozwoliła sobie na ściągnięty, malutki uśmieszek z powodu zazdrości Paula (i tym samym zdobyła nową sprawność, którą mogła sobie przyszyć do rękawa) i wróciła do Wana.
    W miarę jak dochodził do zdrowia, stawał się coraz bardziej interesujący. Kiedy się od czasu do czasu budził, rozmawiał z nią. Gdy spał - przyglądała mu się. Taka ciemna twarz, oliwkowe ciało, lecz od pasa do ud miał skórę jasną jak bielusieńkie ciasto, ciasno opinającą ostre kości. Skąpe owłosienie. Żadnego zarostu na twarzy z wyjątkiem miękkiego, wręcz niewidocznego pasemka czy dwu - przypominającego bardziej kreskę nad wargą niż wąsy.
    Janine wiedziała, że Lurvy i ojciec żartują sobie z niej, że Paul jest w rzeczywistości zazdrosny o jej zainteresowanie, którego sam tak długo starał się unikać. Była to bardzo przyjemna odmiana. Teraz była kimś. Po raz pierwszy w życiu to, co robiła, stanowiło najważniejsze zadanie załogi. Pozostali przychodzili do niej, by prosić o pozwolenie na rozmowę z Wanem, a kiedy uważała, że zaczyna być zmęczony, respektowali jej polecenie, by przerwać.
     Wan ją poza tym fascynował. W zestawieniu z innymi mężczyznami wygrywał bezapelacyjnie. Nawet z tymi, z którymi korespondowała. Był przystojniejszy niż łyżwiarz, mądrzejszy od aktorów, prawie tak wysoki, jak koszykarz. A na tle ich wszystkich, zwłaszcza tych dwóch, z którymi przebywała pokonując odległość dziesiątków milionów kilometrów, Wan jawił się tak cudownie młodzieńczy! Na wierzchu dłoni starego Paytera utworzyły się nieregularne plamy brązowego pigmentu, co było obrzydliwe. Ale przynajmniej dbał o siebie. Był wręcz nieskazitelny na swój kontynentalny sposób. Malusieńkimi srebrnymi nożyczkami wycinał nawet włoski z uszu, bo Janine kiedyś go na tym przyłapała. Gdy tymczasem Paul... W trakcie jednej z utarczek z Lurvy, Janine warknęła: „To ty z kimś takim chodzisz do łóżka? Z taką małpą z zarostem w uszach? Ja bym się wyrzygała!"
    Karmiła więc Wana i czytała mu, a kiedy spał, drzemała przy nim. Myła mu włosy, trochę je wyrównała pozwalając, by Lurvy pomogła je ułożyć i wysuszyć. Prała jego ubranie i wyręczając w tym Lurvy załatała co trzeba, a nawet dopasowała na niego niektóre z ubrań Paula. Przyjmował to wszystko z pokorą, każdą rzecz, i sprawiało mu to tyle samo radości, co jej.



     Gdy odzyskał nieco sił, nie była mu już tak bardzo potrzebna i coraz mniej mogła go bronić przed dociekliwością innych. Ale i oni nie chcieli go nadwerężać. Nawet stary Payter. Vera zaczęła szperać w swej pamięci szukając programów medycznych i przygotowała długą listę badań, którym należało chłopca poddać.
    - Morderczyni! - wściekał się Payter. - Czy nie masz za grosz zrozumienia dla młodego człowieka, który był tak bliski śmierci? Teraz ty go chcesz wykończyć?
    Ale to była czysta teoria. Sam miał wiele pytań i zadawał je, kiedy Janine na to przyzwalała. Dąsał się i złościł, gdy się nie zgadzała.
    - Wan, powiedz mi jeszcze raz, co odczuwasz, kiedy jesteś w tym swoim łóżku? Czy tak, jakbyś był w pewien sposób cząstką wielomilionowej ludzkości? A oni cząstką ciebie? Dobrze mówię?
    Ale kiedy Janine zarzucała mu, że przeszkadza Wanowi dojść do zdrowia, wycofywał się. Tyle że nigdy nie na długo.
    Potem Wan czuł się na tyle dobrze, żeby Janine mogła sobie pozwolić na całą spokojną noc u siebie, a kiedy się przebudziła, jej siostra siedziała przy pulpicie Very. Wan stał z tyłu jej krzesła, uśmiechając się i marszcząc brwi na widok nieznanej maszyny, a Lurvy odczytywała mu jego raport medyczny.
    - Twoje siły witalne, tak jak i poziom przeciwciał są w normie. Przybierasz na wadze. Teraz powinno być już wszystko w porządku.
    - A więc - wykrzyknął ojciec - możemy wreszcie porozmawiać o ponadświetlnym radiu, o maszynach w miejscu, z którego pochodzi, o pomieszczeniu snów... - Janine przyłączyła się do grupy.
    - Zostaw go w spokoju! - wrzasnęła. Ale Wan potrząsnął głową.
    - Niech pytają, o co chcą, Janine - odparł swym piskliwym, przyduszonym głosem.
    - Teraz?
    - Tak, teraz - przynaglił ojciec. - W tej chwili. Paul, chodź tutaj i powiedz mu, czego musimy się dowiedzieć.
    Janine zdała sobie sprawę, że zostało to już wcześniej ukartowane. Ale Wan nie miał nic przeciwko temu, a nie mogła już dłużej udawać, że nie jest w stanie odpowiadać na pytania. Podeszła i usiadła obok niego. Skoro nie mogła przeciwstawić się temu przesłuchaniu, przynajmniej będzie przy nim, żeby go chronić.
    - Zaczynaj, Paul - chłodno dała oficjalne przyzwolenie. - Pytajcie, o co chcecie, ale go nie zamęczcie. Paul spojrzał na nią ironicznie i zwrócił się do Wana.
    - Od kilkunastu lat - powiedział - co jakieś sto trzydzieści dni cała Ziemia dostaje szału. Wygląda na to, że to twoja robota, Wan.
    Chłopiec zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.
    - Czego się go czepiasz? - w jego imieniu zabrała głos jego publiczny obrońca.
    - Nikt się go nie „czepia", Janine. Ale przeżyliśmy Gorączkę. To nie może być zbieg okoliczności. Kiedy Wan znajduje się wewnątrz tego urządzenia, staje się przekaźnikiem o zasięgu ogólnoświatowym. - Paul potrząsnął głową. - Czy wiesz, chłopcze, ile problemów przysporzyłeś? Od kiedy tu zacząłeś przyjeżdżać, miliony ludzi uczestniczyły w twoich snach. A nawet miliardy! Czasem byłeś spokojny - wtedy i sny były spokojne. Ale nie zawsze. Nie chcę, żebyś winił sam siebie - dodał uprzejmie ubiegając Janine. - Ale zginęły tysiące ludzi. I wiele rzeczy uległo zniszczeniu - nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić.
    - Nigdy nikogo nie skrzywdziłem - piskliwym głosem bronił się chłopak. Nie był w stanie pojąć, co mu zarzucano, ale nie miał najmniejszej wątpliwości, że Paul go oskarża. Lurvy położyła rękę na jego ramieniu.
    - Och, gdyby tak rzeczywiście było! Najważniejsze, żebyś tego już więcej nie robił.
    - Nie mogę już więcej śnić?
    - Nie!
    Wan szukał pomocy u Janine.
    - Ale to nie wszystko - ciągnął Paul. - Musisz nam pomóc. Musisz powiedzieć nam wszystko, co wiesz. O leżance, o Zmarłych, o radiu, które jest szybsze od światła, o pożywieniu...
    - Po co? - spytał Wan.
    - Ponieważ w ten sposób możesz jakoś nadrobić straty wyrządzone przez Gorączkę - tłumaczył cierpliwie Paul. - Wydaje mi się, że nie rozumiesz swojego znaczenia. Twoja wiedza może wybawić ludzi od śmierci głodowej. Może ocalić miliony istnień!
    Wan zamyślił się przez chwilę, ale pojęcie „miliony" w odniesieniu do ludzi było dla niego zupełnie niezrozumiałe. Jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić do pięciorga.
    - Mówicie tak, żeby mi zrobić przykrość - powiedział z wyrzutem.
    - Nie to mamy na myśli, Wan.
    - Nieważne, co się ma na myśli, tylko co się robi. Właśnie mi to uświadomiliście - zamruczał ze złością. - No dobrze, czego chcecie?
     - Chcemy, żebyś powiedział nam wszystko, co wiesz - wtrącił pośpiesznie Paul. - Oczywiście, nie wszystko naraz. Ale w miarę, jak będziesz sobie przypominał. Chcemy, żebyś oprowadził nas po Fabryce Pożywienia i wszystko objaśnił. Naturalnie w miarę swoich możliwości.
    - Mam was oprowadzać tutaj? Tutaj nie ma nic oprócz leżanki snów, a na dodatek nie pozwalacie mi z niej korzystać.
    - Dla nas wszystko jest nowe, Wan.
    - Ale tu nie ma nic ciekawego. Wody nie ma, nie ma biblioteki, ze Zmarłymi trudno rozmawiać, nic nie rośnie. W domu mam wszystko i wszystko działa, sami możecie sprawdzić.
    - W twoich ustach brzmi to jak raj.
    - Sami się przekonajcie. Jeśli nie mogę marzyć, to nie ma powodu tu zostawać.
    Paul poruszony spojrzał na pozostałych.
    - Czy moglibyśmy tam polecieć?
    - Oczywiście - w moim statku. No, ma się rozumieć, nie wszyscy - poprawił się Wan. - Tylko niektórzy. Możemy tu zostawić starszego pana. I tak nie ma kobiety dla niego, więc nie rozłączymy żadnej pary. Albo - dodał przebiegle - moglibyśmy polecieć tylko z Janine. Będzie więcej miejsca w statku. Moglibyśmy przywieźć maszyny, książki, skarby...
    - Daj sobie spokój, Wan - powiedziała rozsądnie dziewczyna. - Nigdy by się na coś takiego nie zgodzili.
    - Spokojnie, dziecino - wtrącił ojciec. - I tak nie ty decydujesz. To, co mówi chłopak, brzmi interesująco. Jeśli może nam otworzyć bramy raju, to czemu mielibyśmy stać na zewnątrz i marznąć?
    Janine przyglądała się ojcu, lecz nie potrafiła nic z jego twarzy wyczytać.
    - Nie chcesz chyba powiedzieć, że pozwolisz, żebyśmy tam polecieli sami z Wanem?
    - Nie w tym rzecz - odparł. - Chodzi o to, jak w możliwie najszybszy sposób skończyć tę przeklętą misję i powrócić, żeby zebrać nagrody. O nic innego mi nie chodzi.
    - No cóż - odezwała się Lurvy po chwili. - Nie musimy podejmować tej decyzji natychmiast. Raj na nas zaczeka, będzie czekał do końca naszego życia i jeszcze długo potem.
    - To prawda - przytaknął ojciec. - Tyle tylko, że niektórym z nas tego życia zostało mniej niż innym.



    Codziennie przychodziły nowe wiadomości z Ziemi. Jak na złość odnosiły się do odległej przeszłości, przed przybyciem Wana, i nijak nie miały się do tego, co robili teraz, albo planowali zrobić: chemiczną analizę tego, rentgen tamtego, zmierzyć to... W chwili obecnej powolne cząstki fotonów, które przekazywały wiadomość o ich przylocie do Fabryki Pożywienia, dotarły do terminalu Very na Ziemi i odpowiedź być może była już w drodze, co potrwa jeszcze kilka tygodni. Baza na Trytonie miała inteligentniejszy komputer od Very, więc Paul i Lurvy tam chcieli przekazywać wszystkie dane, żeby uzyskać ich interpretację i odpowiednie sugestie. Stary Payter ze złością odrzucił ten pomysł.
    - Do tych cyganów? Dlaczego mielibyśmy przekazywać to, co nas kosztuje tyle trudu?
    - Ale nie ma tu żadnych wątpliwości - załagodziła Lurvy. - To wszystko należy do nas. - Zgodnie z kontraktem.
    - Nie!
    Więc wprowadzali wszystko, co im mówił Wan, do pokładowej Very, a jej niewielka, powolna inteligencja z trudem układała bity we wzory. A nawet obrazy. Wygląd zewnętrzny miejsca, z którego pochodził Wan - podobieństwo nie było zbyt duże, ponieważ Wan najwyraźniej nie przyglądał mu się zbyt dokładnie. Korytarze. Różne urządzenia. Sami Heechowie; Wan bez przerwy wnosił jakieś poprawki.
    - Ach, nie. Jedni i drudzy mają brody - mężczyźni i kobiety. Nawet młodzi. A piersi kobiet sięgają... - Wyciągnął rękę poniżej mostka, żeby pokazać dokąd. - I nie pachną zbyt przyjemnie.
    - Holobrazy w ogóle nie mają zapachu - zauważył Paul.
    -To prawda. Ale oni tak. Szczerze mówiąc, śmierdzą.
    Vera coś tam wymamrotała, uwijała się, by poradzić sobie z nowymi danymi i terkocząc wprowadzała poprawki. Po wielu godzinach to, co stanowiło dla Wana zabawę, stawało się mordęgą. Kiedy zaczynał mówić: „Tak, doskonale, tak dokładnie wygląda pomieszczenie Zmarłych", rozumieli, że zgadza się na wszystko, co choćby na moment wyrwie go z tej monotonii i da mu chwilkę wytchnienia. Wtedy Janine zabierała go na wędrówkę po korytarzach, dźwigając na plecach rejestrator dźwięków i obrazów, na wypadek gdyby powiedział coś wartościowego lub wskazał jakiś skarb, i rozmawiali o zupełnie innych sprawach. Jego wiedza zaskakiwała ją tak samo jak ignorancja. Obie były nie do przewidzenia.
     Zajmowali się nie tylko Wanem. Co chwila Lurvy czy staruszek Peter wyskakiwali z nowym pomysłem na odciągnięcie Fabryki z jej zaprogramowanego kursu, żeby móc zrealizować pierwotny cel wyprawy. Ale nic z tego nie wychodziło. Co dzień napływały nowe informacje z Ziemi. Nadal nie były aktualne. Ani nawet interesujące. Janine zostawiła korespondencję w pamięci Very, nie starając się nawet wysłuchać listów, ponieważ informacje, które miała od Wana, zaspokajały jej potrzeby. Czasami zdarzały się miłe niespodzianki. Lurvy, na przykład, otrzymała wiadomość, że jej college wybrał ją Kobietą Roku. Do staruszka Petera przyszła oficjalna petycja z jego rodzinnego miasta. Przeczytał ją i wybuchnął śmiechem. „W Dortmundzie nadal chcą, żebym kandydował na burmistrza. Absurd!"
    - Dlaczego, to przecież bardzo miłe - powiedziała Uprzejmie Lurvy. - Wręcz komplement.
    - Bzdura - zwrócił jej ostro uwagę. - Burmistrz! Z tym, co tu mamy, mógłbym zostać wybrany kanlerzem Niemiec, czy nawet... - zamilkł na chwilę. - To znaczy, jeśli jeszcze kiedykolwiek się tam znajdę - dodał ponuro. I umilkł spoglądając nad ich głowami. Poruszał bezgłośnie wargami. - Może powinniśmy wrócić od razu - dodał.
    - Ależ tato - zaczęła Janine. I urwała, ponieważ spojrzał na nią wzrokiem, jakim patrzy przywódca wilczego stada na krnąbrnego szczeniaka. Zapanowało chwilowe napięcie, które Paul rozładował odchrząkując.
    - Oczywiście, to jedna z możliwości. Pozostaje strona prawna kontraktu.
    Peter potrząsnął głową.
    - Myślałem nad tym. Już tyle są nam winni! Chociażby za położenie kresu Gorączce. Jeśli zapłacą nam przynajmniej za jeden procent strat, jakich dzięki nam uniknęli, to już są miliony, a nawet miliardy... A jeśli nie zapłacą... - zawahał się i dodał. - Nie, niemożliwe, żeby nie zapłacili. Musimy po prostu się z nimi porozumieć. Przekażcie informację, że udało nam się zlikwidować źródło Gorączki, że nie możemy ruszyć Fabryki i że wracamy do domu. Zanim odpowiedź do nas dotrze, już od tygodni będziemy w drodze.
    - Oczywiście, Wan pojedzie z nami. Znajdzie się na powrót pośród istot swojego gatunku, a to z pewnością będzie dla niego najlepsze rozwiązanie.
    - Czy nie uważasz, że Wan powinien decydować sam za siebie? A co z tym pomysłem, żeby kilkoro z nas poleciało zbadać główną bazę?
    - Mrzonki - odparł chłodno ojciec. - Rzeczywistość zaś jest taka, że nie możemy zrobić wszystkiego naraz. Niech ktoś inny zbada ten jego raj - starczy dla wszystkich, a my wrócimy do domu, ciesząc się sławą i bogactwem. Tu nie chodzi tylko o kontrakt - ciągnął wręcz błagalnie. - Jesteśmy wybawcami. Będą nas chcieli widzieć na różnych uniwersytetach i w reklamie. Będą się musieli z nami liczyć.
    - Nie, tato - odparła Janine. - To ty posłuchaj mnie. Wszyscy mówiliście, że mamy obowiązek pomóc światu, nakarmić ludzkość, przywieźć nowe artefakty, żeby ułatwić wszystkim życie. A teraz mówisz, że mamy się z tego nie wywiązać?
    - Ty mały pyskaczu, co ty wiesz o obowiązku? - spojrzał na nią z wściekłością. - Beze mnie tkwiłabyś w jakimś rynsztoku w Chicago, czekając na czek z zapomogą. Musimy też myśleć o sobie.
    Miała zamiar ostro mu odpyskować, ale powstrzymało ją przerażone spojrzenie szeroko rozwartych oczu Wana.
    - Mam tego dosyć - stwierdziła. - Idziemy z Wanem na spacer, jak najdalej od was wszystkich.
    - Tak naprawdę nie jest wcale taki zły - powiedziała do Wana, kiedy odeszli na tyle daleko, że pozostali nie mogli ich usłyszeć.
    Dochodziły do nich jednak odgłosy kłótni i Wanowi, który nie miał jeszcze pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, najwyraźniej sprawiały przykrość.
    Wan nie odpowiedział wprost. Wskazał na błyszczące wybrzuszenie na niebieskiej ścianie.
    - Tu była woda - objaśnił. - Ale wyschła. Jest kilkadziesiąt takich miejsc, tyle że prawie wszystkie są suche.
    Janine z obowiązku spojrzała we wskazanym kierunku i skierowała tam umocowaną na ramieniu kamerę, przesuwając do przodu i do tyłu zaokrągloną pokrywę. Na jej czubku znajdował się rodzaj noska, a na dole coś, co musiało być drenem. Mogła tam zmieścić się prawie cała, ale nigdzie nie było śladu wody.
    - Mówiłeś, że jedno działa, ale woda nie nadaje się do picia?
    - Tak. Czy chciałabyś, żebym ci to pokazał?
    - Owszem. - I dodała: - Nie przejmuj się nimi. Czasami wpadają w złość.
    - Rozumiem. - Nie miał jednak zbytniej ochoty na dalszą rozmowę o tym, co zdarzyło się przed chwilą.
    - Kiedy byłam mała, ojciec opowiadał mi różne historyjki. Przeważnie straszne. Ale nie zawsze. Opowiadał mi o Piotrze Kwarcu. To chyba ktoś taki jak Święty Mikołaj. Mówił, że jeśli będę grzeczna, Piotr Kwarc przyniesie mi pod świąteczną choinkę lalkę, a jeśli nie - bryłę węgla. Albo coś jeszcze gorszego. I dlatego tak go właśnie nazywałam - Piotruś Kwarc. Ale nigdy nie podarował mi węgla.
     Słuchał jej uważnie w czasie wędrówki wzdłuż błyszczącego korytarza, ale nic nie odpowiedział.
    - Potem zmarła moja matka, a Paul i Lurvy się pobrali, więc zamieszkałam z nimi. Chociaż tata wcale nie był taki najgorszy. Odwiedzał mnie tak często, jak tylko mógł. Wan? Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię?
    - Nie - odparł. - Kto to jest Święty Mikołaj?
    - Och, Wan!
    Więc zaczęła mu wyjaśniać, kto to jest Święty Mikołaj, co to jest Boże Narodzenie, zima, śnieg i podarki. Rozjaśnił się i zaczął się nawet uśmiechać. Lecz, co dziwne, gdy Wan stawał się weselszy, dobry humor opuszczał Janine. Kiedy próbowała mu coś wyjaśnić o świecie, w którym żyła, stanęła twarzą w twarz ze światem, który miała teraz wokół siebie. A nawet przyszło jej na myśl, że lepiej byłoby zrobić to, co proponuje Peter, czyli spakować się i wrócić do domu. Każda możliwość napawała ją przerażeniem. Przerażało to miejsce, w którym się znajdowała - jeśli w ogóle dopuszczała do siebie to uczucie - ten dziwny kosmiczny obiekt, który wytrwale podążał przez przestrzeń ku jakiemuś nieznanemu przeznaczeniu. A jeśli tam dotrze, to co ich czeka? A gdyby udali się z Wanem, to co tam zastaną? Heechów? Heechowie! To dopiero napełniało ją lękiem! Janine przeżyła całe swoje życie ze świadomością, że Heechowie są legendą - mogliby człowieka przerazić, gdyby żyli naprawdę, ale w sumie byli mniej realni, a bardziej mityczni. Coś takiego, jak Piotruś Kwarc czy Święty Mikołaj. Jak Bóg. Mity i bóstwa można tolerować na tyle, na ile się w nie wierzy; ale jeśli stają się rzeczywistością?
     Wiedziała, że rodzina boi się tak samo, jak ona, choć z ich słów nic takiego nie wynikało. Wręcz przeciwnie - dawali jej przykład odwagi. Mogła się tylko domyślać. Domyślała się, że Paul i jej siostra również się boją, lecz postanowili zaryzykować pokonując lęk przez wzgląd na ewentualne korzyści. Jej strach był bardzo szczególnego rodzaju - mniej bała się tego, co się może zdarzyć, niż tego, że nie podoła oczekiwaniom, jakie przed nią stawiano. Odczucia ojca były dla wszystkich oczywiste. Złościł się i bał, bał się, że umrze, zanim zgarnie forsę za swoją odwagę.
     A co czuł Wan? Zdawało się, że jest taki nieskomplikowany, kiedy oprowadzał ją po swoich włościach, jak dziecko, które pokazuje drugiemu dziecku swoje zabawki. Ale Janine dobrze wiedziała jak to jest. Jeśli czegoś się nauczyła przez te swoje czternaście lat życia, to tego, że nikt nie jest skomplikowany. Złożoność psychiki Wana była innego rodzaju niż jej - zorientowała się od razu, gdy pokazywał jej urządzenie z wodą, które jeszcze działało. Woda nie nadawała się do picia, ale on używał tego urządzenia jako ubikacji. Janine, wychowana w zakłamanej cywilizacji zachodniego świata, udającej, że proces wydalania w ogóle nie istnieje, nie przyprowadziłaby Wana do tego zafajdanego i śmierdzącego miejsca, ale on nie czuł się wcale zażenowany. Nawet w jej obecności.
    - Gdzieś musiałem to robić - powiedział posępnie, kiedy wyrzucała mu, że nie korzysta z sanitariatów na statku, tak jak wszyscy.
    - No tak, ale gdybyś robił to u nas, to Vera wiedziałaby, że jesteś chory. Zawsze analizuje te, no, jak im tam, no te łazienkowe sprawy.
    - Ale musi być jeszcze jakiś inny sposób.
    - Owszem. - Istniał jeszcze ruchomy bioanalizator, który pobierał niewielkie próbki, i który został zaprogramowany na Wana, kiedy zorientowano się, że jest taka potrzeba. Vera nie była zbyt inteligentna i nie przyszło jej do głowy by to zrobić, a kiedy jej kazano, było już trochę za późno.
    - O co chodzi?
    Dziwnie się zachowywał.
    - Kiedy badali mnie Starcy, czymś mnie nakłuwali. Nie lubię tego.
    - To dla twojego dobra - odparła surowo. - Ale to jest pomysł! Chodźmy pogadać ze Starcami.
    W tym właśnie przejawiała się złożoność psychiki Janine. Tak naprawdę nie zależało jej, by rozmawiać ze Starcami. Po prostu chciała oddalić się od tego żenującego miejsca. Ale zanim ruszyli do Starców, czyli tam, gdzie była także leżanka snów, Janine wymyśliła coś innego.
     - Wan, chcę wypróbować leżankę. Odchylił głowę do tyłu i zmrużył oczy, przyglądając się jej sponad swego długiego nosa.
    - Lurvy nie pozwoliła mi już nigdy więcej z tego korzystać - oświadczył.
    - Wiem. A jak się tam wchodzi?
    - Najpierw każesz mi robić, co mówią wszyscy - poskarżył się. - A potem zmieniasz zdanie. Każdy mówi coś innego. Wszystko mi się plącze.
    Janine już zdążyła wejść do kokonu i wyciągnęła się na leżance.
    - Teraz trzeba to zasłonić?
    - No tak, skoro jesteś zdecydowana - powiedział wzruszając ramionami. - Zatrzaskuje się tam, gdzie trzymasz rękę, a kiedy chcesz wyjść, trzeba po prostu pchnąć.
    Sięgnęła po siatkowe przykrycie, przyciągając je do siebie i przyglądając się jego rozdrażnionej, zatroskanej twarzy.
    - Czy... czy to boli?
    - Boli? Też pomysł!
    - Jakie to uczucie?
    - Janine, jesteś bardzo dziecinna - stwierdził z powagą. - Czemu zadajesz pytania, kiedy możesz sama sprawdzić? - I spuścił błyszczące, druciane przykrycie. Zatrzask z boku zazgrzytał i zaskoczył.
    - Najlepiej jest zasnąć - zawołał do niej poprzez błyszczącą niebiesko drucianą siatkę.
    - Ale mnie się nie chce spać - zaprotestowała rozsądnie. - Wcale. Nic nie czuję...
    I wtedy właśnie poczuła.
    Nie tego się spodziewała pamiętając o swoich odczuciach w czasie gorączki. Nie było żadnego obsesyjnego skrzyżowania z jej własną osobowością, żadnego punktowego źródła uczuć. Było tylko ciepłe i nasycające promieniowanie. Została otoczona. Była jedynie atomem w cieczy uczuć. Inne atomy nie miały kształtu ani charakteru. Nie były namacalne, nie miały wyraźnych konturów. Kiedy otworzyła oczy, nadal widziała Wana, który zmartwiony spoglądał na nią poprzez druty, a potem innych - czyżby to były dusze? - zupełnie nierzeczywistych i dalekich. Ale czuła ich, tak jak nigdy dotychczas nie odczuwała ludzkiej obecności. Wokół. Obok. Wewnątrz. Byli ciepli. Było jej z nimi dobrze.
     Kiedy w końcu Wan odciągnął pokrywę i szarpnął ją za rękę, leżała wpatrując się w niego. Nie miała siły, ani nawet ochoty, żeby wstać. Musiał jej pomóc i w drodze powrotnej wsparła się na jego ramieniu.
    Już byli prawie w połowie drogi do statku Herter-Hall, kiedy wpadli na nich rozwścieczeni pozostali członkowie załogi.
    - Idiotka! - wrzeszczał Paul. - Jeszcze raz coś takiego zrobisz, a spiorę ci ten twój różowy tyłek!
    - Nie zrobi już tego więcej - powiedział ojciec Janine ponuro. - Zaraz tego dopilnuję, a tobą, moja panno, zajmę się nieco później.



    Wszyscy byli tacy kłótliwi! Nikt nie dał Janine w skórę za to, że wypróbowała leżankę snów. Nikt jej w ogóle nie ukarał. Za to robili sobie na złość wszyscy nawzajem i to przez cały czas. Zerwali rozejm, który utrzymywali przez trzy i pół roku, i który każdy na swój sposób pielęgnował, gdyż alternatywą byłoby rzucenie się do oczu, a nawet morderstwo. Paul i ojciec nie rozmawiali ze sobą przez dwa dni, ponieważ Peter rozłożył leżankę na części bez porozumienia z innymi. Lurvy i ojciec pluli oraz wrzeszczeli na siebie, ponieważ ona zaprogramowała za dużo soli w posiłku, a potem znowu, kiedy był jego dyżur w kochni i zaprogramował za mało. A jeśli chodzi o Lurvy i Paula - nie sypiali już ze sobą i prawie nie odzywali się do siebie. Na pewno nie byliby małżeństwem, gdyby w promieniu pięciu tysięcy jednostek astronomicznych znalazł się jakiś sąd, który dałby im rozwód.
    Lecz gdyby w promieniu pięciu tysięcy j.a. znalazł się jakiś autorytet, można by przynajmniej rozwiązać spory. Ktoś podejmowałby za nich decyzje. Czy powinni wracać? Czy powinni próbować przeciwstawić się oporowi Fabryki Pożywienia? Czy też może udać się z Wanem i zbadać tamto miejsce - jeśli tak, to kto ma pojechać, a kto zostać? Nie mogli się dogadać co do ogólnych planów. Nie mogli się nawet dogadać co do decyzji czy rozebrać maszynę i zaryzykować jej zniszczenie, czy też zostawić ją w spokoju i porzucić nadzieję na jakieś cudowne odkrycie, które by wszystko zmieniło. Nie mogli się dogadać, kto powinien rozmawiać ze Zmarłymi przez radio, ani też o co ich spytać. Wan pokazał im, jak zachęcić lub zmusić Zmarłych do rozmowy, więc podłączyli system dźwiękowy Very do „radia". Ale Vera nie bardzo mogła sobie poradzić z dużym przepływem informacji i kiedy Zmarli nie rozumieli jej pytań, czy też nie chcieli w tym uczestniczyć, albo po prostu byli zbyt nienormalni, by był z nich jakikolwiek pożytek - Vera musiała dać za wygraną.
     Janine bardzo przeżywała tę sytuację, ale najciężej było Wanowi. Przez tę kłótliwą atmosferę czuł się zagubiony i zraniony. Przestał za nią chodzić. I kiedyś, gdy obudziła się i rozejrzała, szukając go, jego nie było.
    Na szczęście jej duma nie doznała szwanku, bo innych też nie było - Paul i Lurvy znajdowali się na zewnątrz statku przestawiając anteny. Ojciec spał, tak więc miała czas, by poradzić sobie ze swoją zazdrością. Co za świnia! - myślała. To głupota z jego strony - nie zdaje sobie sprawy, że ona ma wielu przyjaciół, gdy tymczasem on ma tylko ją. Już ona mu pokaże! Właśnie zajęła się pisaniem długich listów do swoich zaniedbanych korespondentów gdy usłyszała, że wraca Paul i siostra. Kiedy powiedziała im, że Wana nie ma co najmniej od godziny, zaskoczyła ją ich reakcja.
    - Tato! - wrzasnęła Lurvy waląc w zasłonę kokonu ojca. - Obudź się! Wan zniknął!
    Starszy pan wyszedł mrużąc oczy.
    - O co wam chodzi? - spytała wściekła Janine.
    - Czy ty nic nie rozumiesz? - zauważył chłodno Paul.
    - A może zabrał statek?
    Ta możliwość Janine nie przyszła nigdy do głowy.
    - Nie zrobiłby tego.
    - Czyżby? - warknął ojciec. - Skąd ta pewność? A jeśli tak, to co z nami? - skończył zapinając swój kombinezon i wstał spoglądając na nich. - Mówiłem wam - powiedział patrząc na Lurvy i Paula tak, że Janine zrozumiała, że zwraca się tylko do nich - mówiłem wam, że musimy znaleźć ostateczne rozwiązanie. Musimy, jeśli mamy polecieć jego statkiem. Nie możemy przecież ryzykować, że mu nagle wpadnie do łba odlecieć bez ostrzeżenia.
     - Ale jak to zrobić? - spytała Lurvy. - Jesteś niedorzeczny, tato. Nie możemy pilnować statku dzień i noc.
    - A twoja siostra nie upilnuje chłopaka, to prawda - przytaknął. - Więc musimy albo unieruchomić statek, albo chłopca.
    - Ty potworze! - rzuciła się na niego Janine, dławiąc się z wściekłości. - Planowałeś to przez cały czas! Powstrzymała ją siostra.
    - Uspokój się, Janine! - poleciła. - Rozmawialiśmy o tym, to prawda. Musieliśmy. Ale nic jeszcze nie zostało postanowione. Na pewno nie zrobimy nic takiego, co mogłoby zadać ból Wanowi.
    - A więc podejmijmy jakąś decyzję! - żachnęła się Janine. - Głosuję, żeby polecieć z Wanem.
     - O ile jeszcze nie odleciał sam - wtrącił się Paul.
    - Nie odleciał.
    - Jeśli odleciał, to jest za późno, żebyśmy mogli cokolwiek zdziałać - powiedziała rozsądnie Lurvy. - Poza tym, popieram Janine. Lećmy z nim. A jakie jest twoje zdanie, Paul?
    - Mnie się też tak wydaje - lekko się zawahał. - Peter?
    - Jeśli wszyscy jesteście zgodni, to mój głos nie ma znaczenia - powiedział starszy mężczyzna z godnością. - Pozostaje tylko kwestia tego, kto ma lecieć, a kto zostać. Proponuję...
     - Tato - przerwała mu Lurvy. - Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nic z tego nie wyjdzie. Musimy tu zostawić chociaż jedną osobę, żeby utrzymywała kontakt z Ziemią. Janine jest za młoda. To nie mogę być ja, bo jestem najlepszym pilotem, a może to być okazja, żeby się czegoś nauczyć o statkach Heechów. Ja nie chcę polecieć bez Paula, więc zostajesz tylko ty.



    Rozłożyli Verę na części, które rozmieścili w Fabryce Pożywienia - część poszła do pomieszczenia snów, a część wzdłuż zewnętrznego korytarza. Urządzenia transmisyjne pozostały na macierzystym statku. Peter pomagał we wszystkim bez słowa, w milczeniu. Chodziło im o to, by dalsze wiadomości grupa badawcza przekazywała przez system radiowy Zmarłych. Peter sam siebie usuwał w cień, nawet mu to wychodziło. Na statku było pełno jedzenia, jak twierdził Wan. Ale Paula nie satysfakcjonowało automatyczne uzupełnianie nieznanych produktów Fabryki i kazał im przenieść tyle racji żywności, ile tylko uda się załadować. Wan z kolei nalegał, żeby zaopatrzyli się w wodę, więc opróżnili urządzenia drugiego obiegu w statku i napełnili jego plastikowe torby, które też załadowali. W statku Wana nie było łóżek. Nie są potrzebne, wyjaśnił chłopiec, ponieważ kokony akceleracyjne wystarczają, aby ich ochronić w czasie manewrów i utrzymać w bezruchu w czasie snu. Sprzeciwili się temu zarówno Lurvy, jak i Paul, którzy rozłożyli swoje worki do spania i przenieśli na statek. Rzeczy osobiste - Janine chciała zestaw prywatnych perfum i książek, Lurvy swą osobistą zamykaną torbę, Paul karty do pasjansa. Była to długa i żmudna praca, ale w końcu załadowali wszystko. Peter usiadł ze skwaszoną miną, oparł się wyprostowany o ścianę korytarza i przyglądając się krzątaninie pozostałych zastanawiał się, czy czegoś nie zapomnieli. Janine zdawało się, że już traktują go jak kogoś nieobecnego czy martwego.
    - Papo, nie przejmuj się - zwróciła się do niego. - Wrócimy najszybciej jak tylko się da.
    Pokiwał głową.
    - Co będzie za... niech no się zastanowię, czterdzieści dziewięć dni w każdą stronę, plus tyle czasu, ile postanowicie tam spędzić. - Ale podniósł się i dał się pocałować Lurvy i Janine.
    - Bon voyage - życzył im niemal radośnie. - Na pewno niczego nie zapomnieliście?
    - Raczej nie - Lurvy rozejrzała się uważnie. - Chyba że powinniśmy powiadomić twoich przyjaciół o naszym przyjeździe? - zwróciła się do Wana.
    - Zmarłych? - skrzywił się w uśmiechu. - Nie zorientują się. Oni są martwi. Nie mają poczucia czasu.
    - Więc dlaczego ich tak bardzo lubisz? - dopytywała się Janine.
    Wan wychwycił w jej głosie nutkę zazdrości i zachmurzył się.
    - Są moimi przyjaciółmi - odparł. - Nie można ich brać na serio przez cały czas, poza tym często kłamią. Ale nigdy nie muszę się ich bać.
    - Och, Wan - westchnęła Lurvy głaszcząc go. - Wiem, że nie byliśmy dostatecznie mili dla ciebie, ale żyliśmy w wielkim napięciu. Tak naprawdę jesteśmy lepsi niż mogło ci się wydawać.
    - Ruszajcie! - Stary Peter chciał już z tym skończyć. - Udowodnijcie mu to, zamiast stać i gadać bez końca. A potem wróćcie i udowodnijcie to mnie!



Strona główna     Indeks